Warsztat z Kino MacGregor w Berlinie

Warsztat z Kino MacGregor w Berlinie

27_berlin_07_mark.jpg

Kino MacGregor to jedna z najpopularniejszych nauczycielek jogi na świecie. Została autoryzowana przez Sri K. Patthabiego Joisa, prowadzi blog, kanał na YouTubie, wydaje książki i organizuje warsztaty na całym świecie. Uczestnictwo w jednym z nich było moim marzeniem, odkąd dowiedziałam się o jej istnieniu, czyli właściwie od momentu, kiedy zaczęłam praktykować jogę 

Dlaczego?

Przede wszystkim gdyby nie ona, moja praktyka na pewno nie wyglądałaby tak jak teraz. To właśnie ona, a dokładnie jej artykuły, posty i filmiki pomogły mi w wielu chwilach zwątpienia – kiedy zastanawiałam się, czy angażowanie się w ashtangę to rzeczywiście dobry pomysł, skoro mój kręgosłup stanowi(ł) dość poważne ograniczenie. W przekazie Kino najważniejsze dla mnie było i jest to, że nie chodzi o perfekcję w zakładaniu nóg za głowę, tylko o codzienną praktykę i o to, jak przekłada się ona na nasze wnętrze. Jej opowieści o tym, jak długo sama rozpracowywała niektóre asany, dodawały mi wiary w to, że może nie uda mi się osiągnąć jej „poziomu”, ale za to poradzę sobie z tym, co stanowi dla mnie wyzwanie tu i teraz. A poza tym – w najbardziej podstawowym wymiarze – jej filmiki na YouTubie były dla mnie niesłychanie pomocne; to dzięki nim ogarnęłam na przykład kurmasanę 

Kiedy okazało się, że – w ramach prezentu na trzydzieste urodziny – mogę pojechać na warsztat Kino do Berlina, byłam bardzo, bardzo szczęśliwa i podekscytowana. Ale to nie znaczy, że nie miałam obaw i wątpliwości. Pomijam moją trudną relację z językiem angielskim; wydaje mi się, że jego niedostateczna znajomość to w tej chwili jedyny tak naprawdę dręczący mnie kompleks. Chodzi mi raczej o kwestię zderzenia wirtualnego obrazu , z którym jesteśmy oswojeni, z rzeczywistością. Takie konfrontacje bywają bolesne – okazuje się, że ktoś jest zupełnie inny niż wizerunek, jaki tworzy w swoich mediach społecznościowych. Bardzo nie chciałam rozczarować się Kino. A jednocześnie wiedziałam, że muszę sama się o tym przekonać, żeby wiedzieć, czy chcę dalej się od niej uczyć.

Podjęcie decyzji zajęło mi trochę czasu także z tego powodu, że jestem dość sceptycznie nastawiona do samej idei warsztatu (jogowego). Wątpliwości biorą się stąd, że jako osoba praktykująca ashtangę albo na mysore’ach, albo sama we własnym mieszkaniu, to właśnie w takim trybie widzę największe pole do pracy i do rozwoju. Nikt nie przekona mnie, że warsztat, choćby z najlepszym nauczycielem świata (jest taki?) zastąpi regularną praktykę w jednym miejscu, pod okiem jednego nauczyciela, z uważnością i ze wszystkimi konsekwencjami gorszych i lepszych dni. Sytuacja warsztatowa to wyrwa w codzienności, czas świąteczny. Jesteśmy (często) w innym miejscu, z innymi ludźmi, z innym nauczycielem. Nasze umysły i ciała różnie na to reagują. Z jednej strony adrenalina może zwiększyć nasze możliwości, a inne otoczenie zmienić naszą perspektywę, nic nas nie rozprasza, jest tylko joga i możemy się jej absolutnie poświęcić. Ale z drugiej strony – przez to, że jest tylko joga, możemy być bardziej zmęczeni. Dwie sesje warsztatowe dziennie po trzy godziny każda to nie przelewki. Dotychczas z warsztatów wracałam okrutnie zmęczona i obolała.

Zdarza się też, że jedziemy na warsztat z jakimś oczekiwaniem – że, na przykład, skoro jest to w programie, uda nam się stanąć na rękach. Albo, choć nie jesteśmy w stanie zrobić tego od pięciu lat, założymy lotos. Albo nagle coś nam się przestawi w mózgu i wykonamy asanę, z którą zmagamy się od dłuższego czasu (nie mam tu na myśli zmagań fizycznych, tylko umysłowe, jak z zagadką logiczną albo równaniem matematycznym). Albo doznamy oświecenia – i wrócimy z warsztatu jako inni ludzie. Czy muszę mówić, do czego takie oczekiwania prowadzą? Chyba nie.

Na szczęście sama miałam wątpliwości, a nie oczekiwania  A mówiąc serio – żałowałam i wciąż żałuję, że w ramach żadnego z tegorocznych warsztatów prowadzonych przez Kino w Europie nie odbywały się zajęcia w stylu mysore. Wtedy na pewno pojechałabym właśnie na niego, niezależnie od tego, do jakiego kraju byłaby to wyprawa. Nie było takiej możliwości – uznałam więc, że podejmę ryzyko i z tych czterech dni w Berlinie postaram się wyciągnąć najwięcej jak się da, zachowując przy tym zdrowy rozsądek i nie męcząc swojego ciała bardziej, niż będzie to konieczne.

27_berlin_06_mark.jpg

Gospodarzem warsztatu było Jivamukti Yoga Berlin. Zajęcia nie odbywały się jednak w siedzibie szkoły, tylko w wynajętej na cztery dni przestrzeni Villa Elisabeth przy Invalidenstraße – na terenie zdesakralizowanego protestanckiego kościoła świętej Elżbiety (zaprojektowanego w latach trzydziestych XIX wieku przez Karla Friedricha Schinkla! – przyp. MŻ). Nie ćwiczyliśmy co prawda w kościele, jak to się zdarza w Amsterdamie, ale mijaliśmy go codziennie, przychodząc na warsztaty, a w słoneczne dni mogliśmy odpoczywać na jego schodach. Klimat był niesamowity. Nie muszę chyba dodawać, że w Polsce coś takiego by nie przeszło, nawet na terenie niedziałającego kościoła.

27_berlin_03_mark.jpg

Warsztat trwał cztery dni, składał się z ośmiu sesji: Yoga Drills; Secrets of Flexibility; Solar Fire: the Sun Salutations; Hip to Be Square: Love, Accept and Open Your Hips; Ashtanga Magic: Breath. Posture. Gaze; Handstand Lovers; Ashtanga Yoga: Full Primary Series; The Methodology of Teaching and the Magic of Hands-on Adjustments. Nie zamierzam ich tu szczegółowo streszczać, nie o to przecież chodzi. Tym, czego się nauczyłam w Berlinie, bardzo chętnie podzielę się z osobami, które przychodzą do mnie na zajęcia i są tym zainteresowane. Tutaj, teraz – chodzi mi o coś innego.

Każdą sesję rozpoczynaliśmy i kończyliśmy śpiewaniem mantry – aby, jak powtarzała Kino, „initiate sacred space of practice”. Po mantrze następował wstęp, naprawdę długi – od dwóch do trzech kwadransów. I mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że to właśnie te wstępy były dla mnie najcenniejsze. Przede wszystkim dlatego, że jest to coś, czego na co dzień brakuje mi najbardziej. Nauczyciele w Polsce rzadko opowiadają o filozofii jogi, przysłowiowy jeden procent teorii tak naprawdę nie jest nawet jednym promilem. Oczywiście, studiować można samemu – ale fajnie, jeśli ktoś wskaże temu kierunek. Kino opowiadała o tym, co znamy, odwołując się do swoich doświadczeń i przemyśleń, a jej wstępy, chociaż z pozoru przypadkowe, za każdym razem okazywały się nierozerwalnie związane z tematem warsztatu. Przykłady? Od medytacji doszliśmy do uważności w praktyce, ważnej przy pozycjach rozciągających. Od opowieści o tym, dlaczego powinniśmy praktykować wcześnie rano – do technicznych aspektów wykonywania powitań słońca. Od roli i powinności nauczyciela – do korekt. To oczywiście tylko hasła – ale wydaje mi się, że dość dobrze tłumaczą one zamysł Kino.

Podejrzewam (choć może niesłusznie), że w Polsce na taki sposób prowadzenia warsztatu kręcono by nosem – bo za mało fizycznej pracy, a za dużo „uduchowionego” gadania. (Choć dla niektórych Kino mogłaby się okazać za mało uduchowiona – dużo żartowała, także z siebie czy z nas, a podczas dawania technicznych wskazówek, modulując głos, wcielała się w konkretne części ciała). Cóż, mnie to pasowało. Słuchanie Kino, która swój stosunek do praktyki ma głęboko przemyślany i uporządkowany, było prawdziwą przyjemnością; skłaniało do autorefleksji i pomagało w odnalezieniu odpowiedzi na dręczące pytania; zmieniało perspektywę; pozwalało zaczepić praktykę w czymś poza „wygibasami” na macie; a przede wszystkim – naprawdę pozwalało wyjść poza ocenianie „poziomu zaawansowania” przy użyciu czysto fizycznych czy sprawnościowych kategorii. Niby oczywiste – ale oczywistości mają do siebie to, że muszą zostać wypowiedziane, nazwane. Tym bardziej, że w sytuacji warsztatowej często do tego stopnia skupiamy się na szlifowaniu techniki, że nie wiadomo, czy to jeszcze joga, czy już tylko gimnastyka.

Nie chcę przez to powiedzieć, że strona fizyczna nie była istotna. Każdy, kto kiedyś próbował korzystać z filmików Kino, wie, że można się zmęczyć. Nie wiem, ile desek, kijów, prób wykonania „L-sit” i tak dalej wykonałam przez te cztery dni. Dostaliśmy wiele wskazówek na temat nie tyle nawet wykonywania konkretnych asan – ile przede wszystkim tego, jak do nich się przygotować, jak wzmocnić ciało, jak obudzić świadomość określonej pracy. Co ważne – przekazując to, Kino przez cały czas podkreślała znaczenie procesu, drogi, a nie celu. Czyli z jednej strony nieprzywiązywanie się do celu czy efektu („non-attachment”), a z drugiej zaangażowanie w próby wykonania czegoś, co jest dla nas trudne (ale też bez przesady – dostaliśmy przykaz wykonywania maksymalnie trzech podejść; więcej to już męczenie ciała, które ma w sobie pewną rozpaczliwość). Myślę, że nikt z nas nie wątpił w szczerość Kino, kiedy o tym mówiła. Dzięki temu każdy, niezależnie od stopnia zaawansowania, wyniósł z tego spotkania coś dla siebie.

27_berlin_01_mark.jpg

Wspomniałam o obawie, że wrócę wymęczona, w stanie wymagającym kilkudniowej rehabilitacji. Nic takiego nie miało miejsca  Tak jak każda sesja miała przemyślaną strukturę – wstęp płynnie przechodził w konkretne zagadnienie techniczno-fizyczne – tak i przebieg całości nie był przypadkowy, choć dotarło to do mnie dopiero pod koniec (zdaje się, że w połowie przedostatniego dnia). Poszczególne sesje uzupełniały się nawzajem, wiedzę zdobytą jednego dnia wykorzystywaliśmy dnia następnego. Wszystko to było jak puzzle, które nagle złożyły się w całość – podczas praktyki pierwszej serii i ostatniego warsztatu dotyczącego korekt. Zdaje się, że dzięki takiemu rozplanowaniu pierwsza seria – mimo że praktyka trwała dwie godziny – niespodziewanie okazała się odpoczynkiem. Zaskoczyło mnie, że ostatniego dnia byłam najmniej zmęczona, a w poniedziałek wstałam bez bólu i potrzeby regeneracji.

A Kino – okazała się dokładnie taka sama, jak na YouTubie czy Instagramie. Jest radosną i otwartą osobą, o niesamowitych pokładach cierpliwości. Często zostawała długo po każdej sesji, żeby odpowiedzieć na wszystkie pytania, zapozować do niezliczonych zdjęć i nawet przez moment nie było widać po niej ani trochę znużenia. Kiedy wróciłam, kilka osób zapytało mnie, czy Kino miała asystentów. Bardzo mnie to zdziwiło, bo podczas warsztatu w ogóle nie przyszło mi to do głowy. Asystentów nie było, mimo że w warsztacie uczestniczyło (z tego co wiem) około dwustu osób. Nie pojawili się nawet podczas pierwszej serii prowadzonej. Kino rozliczała ją w sanskrycie, chodząc między nami po sali i, jeśli ktoś tego potrzebował, dawała korekty czy wskazówki. Faktycznie – trudno było liczyć na to, że zostanie się pogłaskanym po głowie i poprawionym w każdej asanie  ale zupełnie mi to nie przeszkadzało. Przecież nie w tym rzecz, ile dostanie się korekt. Ale do tej świadomości też trzeba dojrzeć.

* * *

Kilka dni po powrocie dotarło do mnie, że coś się zmieniło. Podczas warsztatu nie zrobiłam nagle czegoś, nad czym pracuję od miesięcy, nie stanęłam na rękach i nie zaczęłam latać w vinyasach. Ale staję teraz na macie z czystą głową. Mam poczucie, że zniknęły różne wątpliwości, które od dłuższego czasu mi towarzyszyły. To nie jest tak, że dostałam konkretną odpowiedź na konkretne pytanie, nic takiego się nie wydarzyło. Nie było chwili olśnienia. I wcale nie chcę dociekać, szukać tego momentu, tego pytania i tej odpowiedzi. Jestem przekonana, że to efekt warsztatu – i to mi w zupełności wystarczy.

27_berlin_02_mark.jpg

PS. Kiedy wpis był już gotowy, pojechałam do Białegostoku, gdzie uczę się pod okiem Ani. Podczas rozmowy z nią udało mi się bardziej zwerbalizować to, co wcześniej określiłam jako nienazwane. Nadal nie jest to bardzo konkretne, ale daje lepszy obraz stanu, w którym się znalazłam.

W jednym z poprzednich postów pisałam o tym, że w Polsce wielu nauczycieli z jednej strony wciąż powtarza, że joga to nie tylko asany, że to coś więcej; ale w praktyce – tak naprawdę nie bardzo to widać. Gdzie nie spojrzeć – tam jest ciśnienie, brak wsłuchania się w ciało, brak odpoczynku. To wytwarza pewien rodzaj presji i ja też, chcąc nie chcąc, się jej poddawałam. Spędzenie czterech dni z osobą, która nie tylko tak mówi, ale także tak postępuje, w której wypowiedziach aspekty pozafizyczne są na pierwszym planie, pokazało mi, że tacy ludzie rzeczywiście istnieją. Że nie muszę ulegać żadnej presji. Idę w dobrym kierunku. A to daje wewnętrzny spokój.

Just breathe

Just breathe

Przerwa na kawę

Przerwa na kawę

0